poniedziałek, 15 sierpnia 2011

piątek, 21 stycznia 2011

Bardzo zmęczone, zapracowane koty odpoczywają.


Znajdź kota na obrazku!



LINCZ

Szkoła

Razem z moim Kolegą ze szkoły angielskiego trafiliśmy do szpitala. Zaraziliśmy się jakimś wirusem czy bakterią. Nazwy nie powtórzę, ale grypa żołądkowa to przy tym pikuś. Pan Pikuś. Winnym naszych cierpień był oczywiście Kierownik szkoły. Mało to razy oszczędzał na produktach spożywczych? Mało razy wsypywał zwietrzałą kawę do automatu? Mało? O sytuacji w szkolnych sanitariatach nie wspomnę. A może jednak wspomnę. Kupa na ścianie, nie sprzątnięta przez dwa tygodnie z powodu braku funduszy na środki czystości, chyba mówi sama za siebie.

W takich miejscach niewinne mikroby wirują w powietrzu. Kręcą piruety z bakteriami. Tańczą skocznego kujawiaka z wstrętnym zarazem. By na końcu połączyć się z jakimś jeszcze drobnoustrojem i w rytm bujającej lambady, wskoczyć wprost do twojej zupy.

Przyczyna naszych dolegliwości nie jest jednak istotą tej opowieści. A co jest istotą? Jeszcze nie wiem, przecież dopiero zaczynam pisać! („w wolnych chwilach modlę się o zbawienie impertynentów i wścibskich” E. Mendoza)

Trafiliśmy do szpitala… Właściwie nie wiem jak, bo straciłam przytomność. Pamiętam tylko, że kluczyliśmy z Kolegą po szkole angielskiego szukając sali zajęciowej. Nie było to proste zadanie, ponieważ Kierownik co tydzień przydzielał każdej grupie inne pomieszczenie do nauki. A że szkoła to wielki, stary, spleśniały gmach z zepsutą, śmierdzącą zgniłym jajem windą i jeszcze bardziej cuchnącą, niezepsutą (niestety) klatką schodową, psikusy dyrektora były dla nas bardzo uciążliwe. Szukaliśmy klasy na różnych piętrach. Bolały nas nogi. Głowa zaczęła pęcznieć. Pojawiły się mdłości. Zawroty głowy. Utrata świadomości… i hops. Jesteśmy w szpitalu.

Szpital

W szpitalu było o wiele przyjemniej. Leżałam w jednej sali z moim Kolegą. Pielęgniarki opiekowały się nami wspaniale. Pozwoliły nam palić w pokoju. Same też zresztą nie ukrywały się z nałogiem. Dobrze, że moja mama tego nie widziała, bo urządziłaby im krwawą jatkę.

Niestety przyjemności kończyły się na możliwości jarania. Wirusy, które wpadły nam do zupy w szkole angielskiego, wciąż buszowały w naszych biednych, cierpiących żołądkach. Załoga szpitala podjęła decyzję o zaserwowaniu nam serii zabiegów mających na celu zniszczenie perfidnego zaraza.

Zabiegi

Do wykonania zabiegu potrzebna była ekipa pięciu osób. Musieli się nieźle natrudzić, żeby utrzymać mnie w ryzach. Kwiczałam jak zarzynana świnia, ponieważ operacja ta była wielce nieprzyjemna. Pani pielęgniarka kładła mi na głowie starą szmatę i polewała ową tkaninę soczyście-żółtą mazią . Kontakt z breją doprowadzał wszystkie płyny w ciele do wrzenia. Czułam, jak w gardle bulgotała wrząca ślina. W rozpalonym brzuchu dudniły kipiące flaki. Całe ciało drżało i płonęło a ja wydawałam z siebie tylko kwiki i jęki. Więcej nie mogłam zrobić, bo czterech pielęgniarzy trzymało mnie za ręce i nogi, a pielęgniarka oddziałowa przyciskała szmatę z żółtą paćką do czoła.

Zabiegi były powtarzane codziennie wieczorem. Byłam na skraju wyczerpania. Wściekłość na kierownika szkoły angielskiego przerodziła się w dziką żądzę zemsty. Razem z moim Kolegą postanowiliśmy, że odegramy się z nawiązką na człowieku, który ZGOTOWAŁ nam to piekło.

Następny dzień

Tego dnia dostaliśmy z Kolegą ze szkoły angielskiego wypis ze szpitala. Żeby nie było nam zbyt wesoło, dostaliśmy recepty na lekarstwa wyparzające przełyk. Wirus już został prawie wypalony, ale na zimne trzeba dmuchać…

Udaliśmy się wprost do piwnicy Kolegi, aby tam uknuć tajny plan krwawej zemsty na Kierowniku. Postanowiliśmy, że pójdziemy do mieszkania dyra ze szkoły angielskiego, wywleczemy go stamtąd, rozbierzemy do naga i będziemy prowadzić przez całe miasto na smyczy. Na plecach przykleimy kartkę z napisem: jestem pedałem. Kolega powiedział, że to niezbyt poprawne politycznie. Zmieniliśmy więc napis na: jestem osobnikiem homoseksualnym. Aby nikogo nie urazić.

Zemsta

Przygotowaliśmy kartkę, smycz i pochodnie. No bo co to za lincz bez pochodni? I czekaliśmy, aż zapadnie zmrok. Gdy Kolega wypatrzył pierwszą gwiazdkę, wyruszyliśmy. Maszerowaliśmy dwuosobową brygadą ulicami miasta. Ludzie, których napotykaliśmy na naszej drodze przyłączali się do nas. Odkąd Partia Sterylnych Bidetów przejęła władzę w mieście, zamknięto wszystkie lokale rozrywkowe, wprowadzono mnóstwo zakazów i godzinę policyjną. Przechodnie nawet nie pytali w jakim celu zmierzamy. Po prostu szli z nami przeczuwając nadchodzącą awanturę. Spodziewali się wielu uciech w zamian za udział w tej dziwacznej, naszpikowanej wzburzeniem i furią pielgrzymce. Nim przeszliśmy kilometr dołączyło do nas ze sto osób. Szliśmy więc w takiej wielkiej, zróżnicowanej kulturowo kupie. Dwie babcie w moherowych beretach zaintonowały „Boże coś Polskę”, a grupa podłapała.

Gdy dotarliśmy wreszcie do budynku szkoły angielskiego, gdzie na poddaszu mieszkał Kierownik, nasza ekipa liczyła około pół tysiąca różnego rodzaju osobników. Z powodu braku dostępu do jakichkolwiek przyjemności w mieście, wszyscy byli zafascynowani przeczuwanym linczem. Jakimś cudem część ludzi zorganizowała sobie pochodnie. Ci, którzy nie mieli dostępu do tego typu sprzętu, wzięli inne rzeczy: świeczki, ognie i sztuczne balony, watę cukrową, domowe zwierzęta, różnego rodzaju maski z Wenecji, profile okienne, komputery, wielkanocne bazie. Dzieci zrobiły wielki transparent na cześć papieża , a pani Jadzia przyniosła dla wszystkich sznycelki nafaszerowane tartą marchewką. Pojawił się nawet gość z wielbłądem.

Stanęliśmy przed bramą znienawidzonego, cuchnącego gmachu i zaczęliśmy śpiewać Pieśń Filaretów. Z niewiadomego kierunku nadjechała olbrzymia, oświetlona na różowo platforma, na której światowej sławy rzeźbiarz prezentował popiersia rodziny muminków. Przybył szpieg z krainy deszczowców i zatopił się w tłumie. Znienacka przyjechał cyrk i wpuścił uczestników procesji za darmo na pokaz informatyki i robotyki. Musieliśmy się rozstąpić, bo przechodził tabun płaczących niewiast. Uczestnicy przez pomyłkę podążyli za nimi i na tym skończyłaby się impreza, gdyby nie to, że nagle w sam środek zgromadzenia spuścił się z nieba Batman i zaczął skandować imię Kierownika szkoły angielskiego. Zawtórowaliśmy mu, a nasze głosy uniosły się do nieba.

Kierownik wyszedł na balkon, skinął głową na powitanie i serdecznie się do nas uśmiechnął. Pomachał prawą dłonią, a następnie rozłożył skrzydła i odleciał do ciepłych krajów.

A.Chatys

"To jest ten stratocaster z dodatkowym humbackerem przy mostku"